ZAKOCHANI W RZYMIE

Kiedy zobaczyłem dawno niespotykaną ilość telewizyjnych reklam zchęcających do pójścia do kina na konkretny film, nabrałem złych podejrzeń. Zazwyczaj coś, co było reklamowane jako niewątpliwy hit, okazywało się strasznym gniotem, tym większym, im więcej pieniędzy wpakowano w telewizyjne spoty.

Dlatego z pewną dozą niepokoju szedłem na seans. Tym bardziej, że owszem, „O północy w Paryżu” było brdzo sympatycznym, ciepłym obrazem, lecz „Dwa dni w Nowym Jorku”, których z rozmaitych przyczyn nie zdołałem obejrzeć, przeminął jakoś szybko i bez echa. Niewielka odległość czasowa dzieląca te dwa filmy kazał mi podejrzewać, że mistrz Allen zaczął na starość chałturzyć kręcąc jeden po drugim filmy o poszczególnych miastach niczym najemnik National Geographic. Londyn, Barcelona, Paryż, Nowy Jork, Rzym… Ktoś ponoć próbował nawet namówić reżysera, by następny był Kraków.

Wszystkie moje niepokoje prysły już po kilkunastu minutach. Film obronił się na początku, wciągnął i trzymał w zaciekawieniu do samego końca. Schemat w zasadzie ten sam, charakterystyczny dla ostatnich fimów Woody’ego Allena. Jest więc niczym w książkowej powieści narrator, jest kilka mniej lub bardziej szczęśliwie zakochanych par z wszystkimi towarzyszącymi temu uczuciu rozterkami pokazanymi w typowy dla Allena sposób, czyli z inteligencko-neurotyczną głebią przemysleń, którą tak uwielbiam u tego autora. Hm, gdyby tak zebrać i przeanalizować wszystkie jego filmy, to okazałoby się, że jest to reżyser mający w dorobku jedną z największych ilosci romansów, chociaż opowiedzianych zazwyczaj nieco inaczej niż każ reguły gatunku.

„Zakochani w Rzymie” to plejada znanych nazwisk: Penelope Cruz, Alec Baldwin, Roberto Benigni, czy wreszcie chociażby sam mistrz, znów powracający na ekran w jednej z głównych ról, oczywiscie w doskonałej formie.

Mnóstwo w tym filmie doskonałych obserwacji. Przypominał mi się momentami „Manahattan” (znów ta geografia!) ogladany przed wielu laty. Szczególnie polecam wątek rodzącego się uczucia pomiedzy Jackiem i Monicą (Jesse Eisenberg i Ellen Page) analizowany bezlitośnie przez Johna (Alec Baldwin). Ten fragment powinni obejrzeć wszyscy ci, którzy zarzekają się, że kontrolują swoje emocje i żadna bliższa znajomość z osobą odmiennej płci im w głowie nie zawróci. Smakowity kąsek, w którym, co ciekawe nie wydarza się nic zaskakującego – do bólu przewidywalny i zakończony jak większość wakacyjnych romansów, a jednak opowiedziany tak, że uwodzi widza tak samo jak Monica Jacka. Woody Allen nie opowiada w tej historii nic odkrywczego, nie dochodzi do zaskakujących wniosków. Potwierdza właściwie wszytsko to, co na ogół wiemy, oprócz faktu, że jesteśmy jak te ćmy lecące do płomienia świecy pomimo tego, że w odróżnieniu od owych ciem wiemy, że kuszące światło może spalić.

Innym rewelacyjnym wątkiem jest opowiedziana historia sławy przeciętnego urzędnika, Leopolda, w którego rolę wciela się Roberto Benigni. Ten zapracowany, szary człowiek krążący przez tysiące takich samych, monotonnych dni między biurem a domem, nagle zostaje odkryty przez media. Wszyscy chcą o nim wiedzieć wszystko, pytają o każdy drobiazg. Piękna satyra na dzisiejsze media i papkę, którą serwują nam każdego dnia. Bohater jest przerażony, nie rozumie nagłego zainteresowania, ponieważ nic szczególnego nie uczynił.

Pyta rozpaczliwie skąd ta slawa.

– Jest pan sławny z tego powodu, że.. jest pan sławny – odpowiada ktoś po zastanowieniu.

I trudno o bardziej celną analizę. Ileż to mieliśmy podobnych historii, zwłaszcza w sezonach ogórkowych? Kto raz dostał swoje pięć minut i pojawił się w jakichś mediach, zazwyczaj trafiał także do innych, pojawiał się jako oczekiwany gość na imprezach itd.  Zagubiony i zestresowany Leopoldo cierpi i powtarza znane nam frazesy, że sława to udreka, brak prywatności, ale cierpi jeszcze bardziej gdy równie szybko jak go „odkryły”, media zapominają o nim całkowicie.

Jest jeszcze reklamowana w telwizyjnych spotach Penelope Cruz, która w odróżnieniu od tego co nam owe spoty sugerują, głównej roli nie gra, ale za to kreuje powierzoną jej postać po mistrzowsku i warto iść na film choćby tylko dla niej.

Z innych wątków polecam także operę w wersji, nieco zmodyfikowanej przez Jerry’ego (Woody Allen), ale szczegółów zdradzal nie będę.

No i pomijając wszystko, po filmie zapragnąłem jechać do Rzymu. Ciekawe czy Woody Allen dostaje jakieś tantiemy za roziwjanie turystyki od miasta?

Gdańsk; 03.09.2012; 07:30 LT

Komentarze