Z DESZCZU W HURAGAN

Charleston położony jest na półwyspie u zbiegu dwóch rzek. Na jego krańcu, znajduje się park i miejsca pamięci. Można tam obejrzeć m.in. aramaty uzywane podczas Wojny Secesyjnej.

Na skraju cypla stoi pomnik poświęcony obrońcom Charleston.

Nieważne, że byli to ci, którzy wojnę przegrali, a więc w siłą zjednoczonym ponownie kraju uważani za tych złych. Nie wierzę, że pomimo upływu blisko stu pięćdziesięciu lat od tamtych wydarzeń Amerykanie są w ich sprawie jednomyślni. A jednak nie boją się stawiać pomniki niesłusznej sronie. Myślę, że na tym polega prawdziwa demokracja.

Kiedy tak wracając spacerkiem zaułkami w stronę centrum nad ową demokracją rozmyślałem omal nie wplątałem się w ogromną pajęczynę. Nienawidzę pająków i chyba już do końca życia nie wyzbędę się awersji do tych obrzydliwych stworzeń. A tymczasem nad moją głową, między konarami mijanego właśnie drzewa rozpięta była sieć o srednicy chyba z dwóch metrów. Sieć gęsto utkana. To, co plotą nasze poczciwe krzyżaki to przy tym pikuś (pan pikuś).

Na owej pajęczynie nieruchomy, gotowy do natychmiastowego ataku czyhał twórca tej zasadzki. Pająk, jakiego jeszcze nie widziałem. Większe od niego bywały tylko tarantule i ptaszniki oglądane w terrariach albo na filmach. Ten był największy z tych, nazwijmy to, pospolitych. Żółtawy kolor, krzyczał z daleka: uważajcie! Ale odnóża w biało czarne paski jak tablice ostrzegawcze z pewnością nie wróżyły nic dobrego. Aż się wzdrygnąłem na samą myśl, że zaplatawszy się w zwisające nici, mógłbym zaliczyć wizytę intruza na mojej łysej głowie, a ten zanim bym go zdrowo trzepnął, na pewno nie pożałowałby mi jadu.

Że też ewolucja nie mogła wykreować nic lepszego. No ale cóż, „robiła i tak jej wyszło”, jak śpiewały Elektryczne Gitary do słów Jacka Kleyffa.

Jakby dla odreagowania zostałem zaproszony na kolację przez jednego z naszych kontrahentów. Bardzo nie lubię tych służbowych posiłków, bo zawsze tematy do rozmowy wyczerpują mi się po mniej więcej kwadransie, a potem to już jest męczarnia porównywalna z owym pająkiem na głowie. No ale mus to mus.

Kontrahent zaczął mnie obwozić po mieście, ale gdy wykazałem się wiedzą na jego temat i powiedziałem, że właśnie niedawno zaliczyłem wycieczkę, ucieszył się.

– To znaczy, że możemy skoczyć na lampkę martini, bo minęła szósta i moja głowa już się domaga.

Zaprosił mnie do baru w jednym z najwyższych budynków miasta, skąd mogliśmy podziwiać jego panoramę. Sączyliśmy martini.

– Jeszcze jedną kolejkę? – zapytał.

Podziękowałem uprzejmie licząc, że szybciej skończymy i prędzej pójdziemy na właściwą kolację.

– A ja z przyjemnością – skwitował mój wybór, wobec czego przez następne kilkanaście minut oglądaliśmy miasto, on przy martini, a ja o suchym pysku.

Kiedy się sciemniło i nic już nie było widać, pojechaliśmy na sushi.

– Lubisz sake? – zapytał wybierając drinki.

– Lubię, ale wolę wino. Białe.

– No to ja sake, a ty wino.

Po chwili pani kelnerka postawiła przede mną lampkę wina, a przed nim butelkę (około ćwierć litra) ryzowej wódki, którą systemtycznie nalewał sobie do kieliszka i stopniowo opróżniał.

Czekanie trochę się dłużyło, bo ludzi było mnóstwo. W końcu pokazało się dno.

– Jeszcze wina? – zapytała kelnerka

– Nie, dziękuję – odpowiedziałem

– A dla mnie jeszcze butelkę sake – zaordynował kontrahent.

Butelka sie pojawiła, wobec czego rzutem na taśmę poprosiłem kelnerkę, żeby jednak przyniosła i wino. Nie zamierzałem dalej przyglądać się w oczekiwaniu na sushi. Na szczęscie konsumpcja włąściwego posiłku poszła nam na tyle sprawnie, że trzeciej kolejki nie trzeb było domawiać. Bo mój gospodarz ani myślał pozwolić wracać mi do hotelu taksówką.

– Ja cię przywiozłem i ja cię odwiozę – odrzekł, po czym wyjął cygaro, przypalił i ruszył w stronę auta.

– Ile pali? – spytałem dla poddierżanija razgawora. Auto było słusznej wielkości, amerykańskie.

– Jedzie trzydzieści siedem mil na jdenym galonie.

No tak! Zapomniałem, że Amerykanie jak wszystko inne, tak i konsumpcję paliwa przedstawiają w odmienny do europejskiego sposób. Miałem jednak zbyt ciężką głowę by próbować przeliczać w pamięci ile to będzie litrów na sto kilometrów.

Następnego dnia przypłynął statek i motorówką popłynęliśmy na miejsce jego postoju. Musieliśmy przepuścić Coast Guard, a gdy zakończyli odprawę, rozpoczęła się trzydniowa akcja, do przeprowadzenia której tu przyjechaliśmy.

Wszystko udało się zrealizować w terminie. Maraton kończyliśmy zejściem na motorówkę późnym, wtorkowym popołudniem. My na ląd do hotelu, oni w kierunku oceanu.

Czasu starczyło jeszcze na wieczorny spacer uliczkami miasta.

W jego trakcie natkneliśmy się na neon krewetkowej restauracji Bubba Gump. Kto oglądał bądź czytał „Forresta Gumpa”, ten wie.

Rano Anioł przysłał mi zdjęcia z robione nieopodal naszego biura w Sopocie. Razem z informacją o nawałnicy przewalającej się przez północną Polskę.

  

Nasi koledzy, którzy wylecieli do Gdańska dzień wcześniej, prawdopodobnie wylądują w Poznaniu albo we Wrocławiu, bo lotnisko w Warszawie też nie przyjmuje samolotów. Może my będziemy mieć więcej szczęścia i zanim dolecimy, zdąży się uspokoić. Na razie siedzimy na lotnisku w deszczowym Charleston. Leje od rana. Przed siedemnastą mamy samolot do Chicago, a potem via Monachium do, miejmy nadzieję, Gdańska.

Charleston, 14.10.2009; 16:20 LT

 

Komentarze