WZDŁUŻ PUSTYNI

Do Limy przyleciałem o wpół do szóstej rano. Teraz czekała mnie jeszcze podróż samochodem do Pisco. Zanim jednak przeszedłem przez odprawę, odebrałem bagaże i załatwiłem formalności zwiazane z zaokrętowaniem na statek, zrobiła się siódma.

Opuszczając stolicę jedną z jej głównych arterii, przemknęliśmy obok starego miasta i mogłem przez chwilę popatrzeć na wieże tamtejszej katedry. Szkoda, że nie mogłem zatrzymac się tu, by ją obejrzeć.

Gdy wyjechaliśmy na otwarty teren, krajobraz szybko zmienił się na pustynny. Piasek, piasek, piasek, jak okiem sięgnąć. Z lewej góry piasku, a z prawej plaże i ocean.

Tylko przy tych plażach mozna było zobaczyć co jakiś czas jakies zabudowania osrodków wypoczynkowych. Przy drodze zaś to, co sie przy drodze zazwyczaj spotyka: bary, stacje benzynowe, jakieś warsztaty. U nas przy drodze spotyka się również krzyże, które swoim ponurym przesłaniem ostrzegają może nawet bardziej niż rozmaite znaki i tablice informacyjne. Zauważyłem, że krzyże obecne są licznie także i w Peru. Tyle tylko, że stoją na czyms w rodzaju budek. Wszystkie. Nie potrafiłem rozstrzygnąć co to za konstrukcje. Groby? Kapliczki? Coś jeszcze innego?

Kierowca mówił tylko po hiszpańsku. Ja zaś tym językiem władamna tyle słabo, że nie byłem w stanie dyskutować na temat wypadków i pochówku.

Miasteczka, jesli już się pojawiały, były bliźniaczo podobne do siebie. Być może to nieprawda, lecz z okien samochodu takj właśnie to wyglądalo. Parę wątpliwej urody domów, trochę lichych ulic, mnóstwo rozmaitych sklepów warsztatów, straganów…

Podróż ciągnęła się dłużej niż oczekiwałem. Niby to około dwustu kilometrów z Limy, a końca nie było widać. Trochę obserwowałem widoki za oknem, troche drzemałem aż w końcu około jedenastej dotarliśmy do Pisco. Port, ku mojemu rozczarowaniu nie znajdował się w pobliżu miasta. Oznaczało to, że nawet gdybym miał odrobine czasu wieczorem, nie będę mieć mozliwości spaceru.

To, że nie leżał w poblizu Pisco to mało. On leżał na zupełnym pustkowiu. Trzeba było objechać dookoła całą Zatokę Paracas, by znaleźć się na Przylądku General San Martin położonym na północnym krańcu pustynnego półwyspu.

W miejscowości Paracas, tuz przed wjazdem na półwysep drogę zagrodził nam szlaban. Okazało sie, że wjeżdżamy na teren parku narodowego o tej samej nazwie. Ależ żałowałem, że nie postoimy tu dłużej.

Kiedy wysiadłem z samochodu skończyło się obserwowanie widoków i zaczęła praca, czyli to, po co tu przyjechałem. Wir obowiązków pochłonął mnie natychmiast. Skończyłem dzień około osiemnastej, i to dosłownie, bo zarówno zmęczenie podróżą jak i jet leg sprawiły, że oczy same juz mi się zamykały. Ledwie przytknąłem głowę do poduszki, zapadłem w głęboki sen.

Obudziłem się o czwartej nad ranem. Niby wcześnie, ale w Polsce to juz była jedenasta (organizm jeszcze się nie przestawił). A poza tym oznaczało to, że spałem blisko dziesięć godzin. Nie pamiętam już, kiedy po raz ostatni moglem sobie pozwolic na taki luksus.

Na piątą rano bylismy umówieni z inspektorem towarzystwa klasyfikacyjnego, a na ósmą zamowiony był pilot. Po śniadaniu oglądałem z pokładu oddalajacy się za rufą Półwysep Paracas

Na stokach widocznych na powyższym zdjęciu wzgórz pradawni mieszkańcy tych ziem wyryli ogromny rysunek przedstawiający świecznik. Z daleka, w mglisty poranek był zbyt słabo widoczny by mógł go zarejestrować mój aparat fotograficzny. Sam jednak obserwowałem go prze lornetkę. Z niemałym wzruszeniem, bo przypominam sobie książki i filmy Ericha von Dänikena, które pochłaniałem z wypiekami na twarzy zastanawiając się wraz z autorem, jak powstały i czemu słuzyły rozmaite tajemnicze obiekty. Do nich należały też słynne rysunki na płaskowyżu Nazca, do których droga wiodła gdzieś nad tym kandelabrem (pamiętam go z filmu). Tak, właśnie nad. Bo chociaż ów kandelabr widoczny jest od strony morza i jego położenie mozna wytłumaczyć wskazówką dla żeglarzy, to już rysunki z Nazca dla ówczesnych ludzi nie znaczyły nic. Były tylko plątaniną rowków na pustynnym płaskowyżu. Żeby te linie nabrały sensu, należało… wznieść się w powietrze. Dopiero z lotu ptaka można podziwiać ogromne rysunki małpy, orła i inne. Kto i po co zadał sobie przed wiekami trud rysowania ogromnych postaci, których z ziemi nie dało się oglądać?

Byłem tak blisko tego płaskowyżu. Gdybym miał chociaż jeden dzień wolny… Nie miałem, ale może jeszcze kiedyś… Teraz przed nami Chile.

Pacyfik, 07.09.2009, 04:45 LT

Komentarze