Koncert był bardzo szczególnym przeżyciem. Bo nie dość, że stanowił wybór najpiekniejszych (najbardziej znanych) arii barokowych, to działała także magia miejsca. Co prawda nie było to teatr tej klasy co „Feniks”, ale budynek, sala i lokalizacja również prestiżowe.
No i jak często ma się okazję słuchać takiego koncertu na żywo w Wenecji? Dla podkreślenia nastroju zarówno orkiestra jak i śpiewacy występowali w strojach z epoki.
Dla zachowania konwencji my także nie zdejmowaliśmy masek. Kilka osób na sali poszło w nasze ślady. Wiekszość jednak zakładała je z powrotem dopiero po przedstawieniu.
Jakże inny to był wieczór od poprzedniego! Wtedy przemykaliśmy opustoszałym Placem Św. Marka, w przemoczonych ulewą ciuchach. Teraz, pomimo dwudziestej drugiej, na ulicach wciaż były tłumy. Panowała atmosfera beztroskiej zabawy. Przy odrobinie szczęścia można jednak było kilkadziesiąt metrów od głównego traktu znaleźć cichy, urodziwy zaułek, jak chociażby ten na poniższym zdjęciu.
Skromne oświetlenie, piękne balkony, wiszące donice z kwiatami, spokojna, jaspisowa woda w kanale, którego perspektywę zamyka niewielki mostek, i te niesamowite, czerwone pale. No i chodnik pod arkadami…
Jak wspomniałem w poprzednim wpisie, po koncercie i my wypiliśmy wśród rozbawionego tłumu swoją butelkę Bellini. Trzeba przyznać, że atmosfera była znacznie swobodniejsza niż podczas znaczonego quasi prohinbicją ulicznego sylwestra w Tromsø.
Pomimo karnawału był to jednak ostatni dzwonek by zjeść coś na kolację. Zbliżała się dwudziesta trzecia i knajpki zaczęły być zamykane. Poszliśmy jeszcze raz na owoce morza i wino, a potem na ostani tak beztroski spacer po mieście. Planowaliśmy jeszcze drobną przechadzkę nastepnego dnia rano, ale tamta miała byc już ściśle z zegarkiem w ręku.
Nastepnego dnia w południe z wieży na Placu Św.Marka miała zjechać na linie panna (a może pani, nie wiem) Agnelli, krewna prezesa Fiata oznajmiając tym samym oficjalne rozpoczęcie karnawału. Szkoda, że akurat wtedy my już mieliśmy odprawiać się na lotnisku.
Póki co, na czubku wieży samotnie czuwał nad miastem złoty Archanioł Gabriel, a my cieszyliśmy się, że zupełnie przypadkiem trafiliśmy tu w tak fajnym okresie. Trudno tez było powstrzymać sie od robienia zdjęć.
Pomimo braku czasu trudno było nam tak po prostu, zwyczajnie wstać z łóżka. Wenecja to przecież nie tylko zabytki J Brak dyscypliny w tym względzie zmusił nas do skrócenia do minimum ostatniego spaceru. Zkładaliśmy, że aby bezpiecznie dotrzeć na czas na lotnisko, powinniśmy odpłynąć tramwajem wodnym odjeżdżającym o 09:50. Była jeszcze teoretyczna możliwość skorzystania z następnego o 10:30, ale to już było trochę igranie z losem.
Szkoda, bo akurat ten ranek był bezchmurny, a słońce przygrzewało całkiem przyjemnie. Archanioł Gabriel złocił się intensywnie, kontrastując z błękitem nieba.
Maurowie na wieży zegarowej złocić się nie mogli bo i jak? Nie dość, że Maurowie, to jeszcze niewolnicy.
Za to nieco niżej pod nimi mój ulubiony, skrzydlaty Lew Św. Marka z otwartą księgą ukazującą słowa „PAX TIBI MARCE EVANGELISTA MEUS” (Pokój Tobie, Mój Marku Ewangelisto).
Ów lew jest herbem i symbolem Wenecji. Spotkać go można niemal na każdym kroku.
Tłum na placu gęstniał z każdą chwilą. Odliczano minuty do rozpoczęcia karnawału. Ależ nie chciało się odjeżdżać…
W końcu wrócilismy do hotelu po rzeczy. Spojrzałem na zegarek. Była 09:40. Nawet gdybysmy mieli tylko chwycić walizki i wybiec nie rozliczając się, szansa na złapanie vaporeto była niewielka. Całe szczęście, że był jeszcze w zanadrzu wariant awaryjny o 10:30. Opusciliśmy pokój, rozliczyliśmy się w recepcji i spokojnym spacerem ruszyliśmy na przystanek S.Marco. Tam mieliśmy jeszcze dużo czasu by zrobic kilka zdjęć i pokontemplowac po raz ostatni atmosferę niezwykłego miasta.
W końcu podjechał wodny tramwaj i wraz z innymi nieszczęśnikami, którzy z walizkami kierowali się na lotnisko zajęliśmy miejsca. Gdzieś po drodze minęłiśmy stateczek zdążający w przeciwnym kierunku, a na jego pokładzie ci, którzy dopiero rozpoczynali swoją przygodę. Bardzo im zazdrościliśmy. Zapewne wszyscy, wpatrzeni teraz w okna. No, może oprócz tej na oko osiemnastoletniej dziewczyny, która wyraźnie nadużyła trunków poprzedniego wieczora i z bardzo cierpiącym wyrazem twarzy przyjęła pozycje póleżącą na przednim siedzeniu. Wyglądało tak, jakby lada moment miała puścić pawia. Raz zresztą zerwała się nagle i chwiejnym krokiem wybiegła po coś na pokład. Potem wróciła i cierpiała nadal. Nie wiem czy zdawała sobie sprawę gdzie się znajduje i dokąd jedzie. Jej dwie koleżanki wyglądały na nieco bardziej przytomne. Nie podnosiły głów, próbując w ten sposób uniknąć piorunujących spojrzeń współpasażerów. Ciekawe czy wpuścili je w takim stanie do samolotu?
Kiedy odcumowaliśmy z przystanku położonego na wyspie Lido, po raz ostatni mogliśmy podziwiać reprezentacyjną panoramę stolicy tysiącletniej republiki.
Później jeszcze przez kilkadziesiąt minut płynęliśmy wzdłuż nieco mniej reprezentacyjnych nabrzeży, wciąż jednak widując tu i ówdzie chrakterystyczne, żółte strzałki na murach wskazujące drogę do Placu Św. Marka i Mostu Rialto. Gdyby tylko wysiąść na kolejnym przystanku, półgodzinnym spacerem znów byśmy tam dotarli.
Wenecja, Wenecją, ale byliśmy przecież we Włoszech i bez bielizny suszącej się na rozciągnietych nad ulicą sznurach obejśc się nie mogło. Jak dobrze pamiętam te widoki z włoskich filmów…
Podróżowaliśmy w maskach, które od poprzedniego wieczoru zdjęliśmy tylko do snu. Co ciekawe, na lotnisku wydano nam karty pokładowe i przepuszczono bez problemu. Jedynie przy kontroli na bramce security, kazano nam zdjąć je na chwilę i położyc do kuwety z innymi drobiazgami. Kiedy zajęliśmy miejsca w samolocie linii Air Dolomiti, zrobiło się na tyle duszno, że postanowiliśmy odłożyc już karnawałowe atrybuty.
Wystartowaliśmy. Jeszcze przez chwile mielismy jak na dłoni całą lagunę z położoną centralnie Wenecją, nieco z boku Murano, bliżej otwartego morza długą i wąską Lido. Widać też było doskonale długi most, wąską nitką łączący Wenecję ze stałym lądem.
A parę minut później zaczęły się Alpy i wkrótce przesiadka w Monachium. Po czterech godzinach lądowaliśmy w Gdańsku.
Zhanjiang, 28.02.2010; 20:20 LT