WENECJA (1)

Tydzień temu, we wtorek wieczorem, zapadła ostateczna decyzja gdzie spędzimy urlopowo-weekendowe trzy dni. Zastanawialiśmy się długo, aż w końcu wybór padł na Wenecję. Trochę za sprawą Walentynek, bo jesli już gdzieś jechać w okolicach tego dnia, to trudno o bardziej romantyczne miejsce.

Półtorej doby później odprawialismy się na lotnisku w Gdańsku, by krótko po siedemnastej opuścić z walizkami budynek portu lotniczego im. Marco Polo.

Jak Wenecja, to Wenecja  – już z lotniska do celu zabrał nas tramwaj wodny.

Venezia 02 blog

To może nie jest najszybszy środek transportu. Do Placu Świętego Marka płynęło się grubo ponad godzinę, ale przecież nie codziennie widuje się miasta, gdzie taka przejażdżka nie jest niczym szczególnym. To nie wycieczka, lecz „zwykłe” przemieszczenie się miedzy dwoma punktami, co właśnie zapewnia miejska komunikacja w postaci owych stateczków.

Nasz hotel zaliczał się do tych średnich. Nie było tam przepychu i „wypasu”, ale trzy gwiazdki obligowały do zachowania przyzwoitego standardu. Miał jedną bezsporną zaletę – usytuowany był zaledwie około dwustu metrów od Placu Świętego Marka.

Najpierw jednak należało go znaleźć. Sam adres nie wystraczył. W Wenecji numeruje się domy po kolei nie ulicami lecz dzielnicami. Nie jest to wygodny sposób adresowania, co podkreśliła również nasza przewoniczka, z którą  zwiedzaliśmy fragment miasta pewnego następnego popołudnia. Krótko mówiąc, numer domu za wiele nie pomaga, ponieważ na dobrą sprawę może pojawić się wszędzie. Tyle tam wszak zaułków.

Nie pomyślałem o wydrukowaniu mapki. Na szczęście Anioł skopiował z jakiegoś forum opis trasy:

Hotel Anastasia is within easy access (…) from the San Marco stop – Vallaresso. DIRECTIONS: Get off the vaporetto at the San Marco stop (also called Vallaresso) where you will be able to see Harry’s Bar, immediately in front of you on the right hand corner of a street. Walk straight ahead down that street. Turn left at the next junction, continue up to a square with a church (San Mois) walk over the foot bridge and turn immediately to the left then, through the portico of the Lisbona hotel. Turn to the right in front of the hotel, and then immediately left into a small alley that takes you to the little square where Albergo Anastasia is situated.

Trafiliśmy wyłącznie dzięki powyższemu opisowi. W przeciwnym wypadku jeszcze długo byśmy szukali. Lekko zmęczeni podróżą z przyjemnością skorzystaliśmy z francuskiego łoża – drewnianego i potwornie skrzypiącego, ale z klimatem jak całe to miasto.Przytuleni powoli odpływaliśmy w krainę Morfeusza i musiałem bardzo się starać, by zmobilizować nas oboje do wstania i wyjścia na wieczorny chłód. Widoki na szczęście szybko nam to zrekompensowały. Gondole tuz przy Pałacu Dożów, a przede wszystkim niezwykle nastrojowe wąziutkie kanaliki.

Venezia 01 blog

Venezia 03 blog

W sklepach królowały już maski. Wszak zbliżał się słynny wenecki karnawał. Ceny były zróznicowane. Od kilkunastu do nawet kilkuset euro. Te najdroższe to już małe dzieła sztuki, ale nawet takie za kilkanaście euro posiadąły certyfikat „made in Venezia”, co można było łatwo potwierdzić obserwując niektórych twórców na żywo.

Venezia 04 blog

Istotne o tyle, że jesli chce się potem mieć „prawdziwą” pamiątkę, to lepiej nie kupować tych najtańszych, najczęściej sprzedawanych wprost z ulicy. Moga kosztować zaledwie kilka euro, lecz z wyglądu są bardziej toporne. Oczywiście made in China.

Późnym wieczorem trudno zjeść cokolwiek. Byc może to wina pory roku, ale po dwudziestej drugiej wszystie knajpki zaczęły się zamykać. Jakże inaczej niż w Hiszpanii, gdzie o tej porze często ludzie dopiero siadają do kolacji.

Mieliśmy w hotelu dwa jabłka przywiezione z Polski  i wyglądało na to, że bedzie to nasz cały posiłek owego wieczoru, ale w końcu trafiliśmy na knajpke serwującą kanapki na ciepło.. Do posiłku zamówiliśmy house wine. Smakowało wyśmienicie. Niestety, schody zaczęły się gdy wyjąłem karte kredytową. Jakoś nie poszukałem wcześniej naklejek informującyh o mozliwości zapłaty plastikowym pieniądzem. Byłem zadowolony, że w ogóle coś znaleźliśmy.

Kelner poinformował mnie, gdzie jest najbliższy bankomat, ale chyba nie liczył, że go znajdę w tym labiryncie zaułków, bo specjalnie się nie zdziwił gdy wróciłem z pustymi rękami prosząc go o dokładniejsze wskazówki. Machnął ręką i odrzekł:

– No problem. Zapłacicie jutro.

Wygrzebaliśmy mimo wszystko z kieszeni ostatnie monety, lecz zabrakło jednego euro. Nie było tak strasznie, ale jednak głupia sytuacja. Nazajutrz wpadlismy tam na kawę i ciastka. Przy okazji chcieliśmy uregulować dług, ale pan znów machnął ręką i powiedział, że nie trzeba. Miłe to było – nie chodzi o to jedno euro, lecz o potraktowanie nas. Na ogół w tych najliczniej odwiedzanych przez turystów miejscach, miejscowi ogałacają portfele przyjezdnych na ile tylko się da, a tu jakoś wyjątkowo, inaczej.

Zostawiliśmy kelnerowi napiwek na stole i ruszyliśmy w kierunku hotelu. Szliśmy przez opustoszały Plac Świętego Marka. Wtedy nagle rozpoczął się koncert dzwonów. To na Wieży Zegarowej Maurowie z brązu (przed wiekami to byli przykuci żywi niewolnicy) uderzali w dzwon wybijając godzinę dwunastą. W chwilę potem rozbrzmiał inny dzwon (chyba z Bazyliki Św. Marka), a potem następny. Te bijące dzwony towarzyszyły nam praktycznie przez cały pobyt w Wenecji. Nic dziwnego. Kościołów jest tam przecież bez liku.

Z niepokojem spoglądalismy w niebo, bo prognozy na nastepny dzień zapowiadały deszcz.

Gdynia, 12.02.2010; 01:15 LT

Komentarze