Vancouver

Wczoraj wiało i lało przez cały dzień. Jeszcze dziś rano kałuże, chmury i płynące po szybach strużki dżdżu skutecznie zniechęcały do wyjścia. Potem stopniowo zaczęło się poprawiać, aż późnym popołudniem ustąpiły ostatnie chmury, zza kurtyny których wyłoniły się w całym swym śnieżnym majestacie Góry Skaliste. Są daleko, na stałym lądzie, po drugiej stronie Cieśniny Georgia, ale po wczorajszym wietrze powietrze jest wyjatkowo przejrzyste.

Kończę powoli swój pobyt na „Mirandzie”. Jeszcze tylko przygotowanie raportów i jutro po południu bedzie mozna myśleć o przeprawie promem do Vancouver, by w środę rano ruszyć na wybrzeże Atlantyku.

W samolocie z Frankfurtu spało mi sie całkiem nieźle. Po prostu dało znać o sobie zmęczenie. Dzięki temu dziewięć i pół godziny lotu minęło stosunkowo szybko. Ponieważ różnica czasu między wybrzeżem Pacyfiku a Niemcami wynosi dziewięć godzin, wylądowałem mniej więcej w tym samym czasie co wystartowałem. Z Frankfurtu wylatywaliśmy o 13:25, a około 14:00 wysiadałem w Vancouver. Statek spodziewany był dopiero po północy, więc od razu udałem się do hotelu. Sprawdziłem pocztę, a potem do łóżka

Inspektor ubezpieczyciela przyleciał o dwudziestej trzeciej. Razem pojechaliśmy do portu. Załoga była już uprzedzona więc zaraz po zacumowaniu moglismy zacząć testy. Potrzebne nam były puste ładownie, a o siódmej rano miał zacząć się załadunek. Skończyliśmy o czwartej nad ranem i można było trochę się zdrzemnąć przed dalszym ciągiem inspekcji rano. O ósmej przyjechał inspektor reprezentujący Wyspy Bahama, których flagę nosimy, do przeprowadzenia swojej inspekcji. Zakończyli okolo dwudziestej. Załoga, na nogach od poprzedniego wieczora, miała już serdecznie dość. Ja także, bo organizm jeszcze nie zdążył przestawic się na czas kanadyjski, a w Polsce była już piąta nad ranem. Trzeba było jednak jeszcze poczekać na koniec pracy serwisu do radarów. Inspekcje wypadły dobrze, ale dla równowagi serwisanci poddali się o dwudziestej pierwszej, z zapowiedzią, że będą dalej walczyć od rana.

Dziwnie toczą się czasem ludzkie losy. Z jednym z owych techników doskonale dogadywaliśmy się po polsku! Zna nasz język, bo wychował i wykształcił się w Szczecinie, ale jego matką była Litwinka, a ojcem Niemiec. Jakby tego było mało, ożenił się z Chinką, mieszkają w Vancouver, a ich dzieci oczywiście mówią w języku ojczystym, czyli po angielsku. Globalizacja sięgnęła nawet instytucji małżeństwa.

Nazajutrz w południe technicy odtrąbili sukces z radarami. Aż dziwne, że nie strzeliły korki od szampana. Sprawa ciągnęła się bowiem dwa i pół miesiąca. Obydwa radary, nowe, na gwarancji wyłączały się bowiem nawet i kilka razy na godzinę bez żadnej widocznej przyczyny. Głowiły sie nad tym problemem serwisy w Brazylii, Panamie i Japonii. Producent nie zgadzał się na naprawy gwarancyjne, twierdząc, że sprzęt jest dobry, a winne jest zasilanie – skoki napięcia lub coś w tym rodzaju. Tyle tylko, że widocznych skoków nie zaobserwowano, inne urządzenia pracowały dobrze, a instalacja stabilizatorów napięcia niczego nie zmieniła. I dopiero tu, w Kanadzie ktoś odkrył, że komputer radaru nie radzi sobie z natłokiem rozmaitych informacji przesyłanych przez odbiornik GPS. Przywalony ich ilością po prostu się resetował i stąd owe wyłączenia. Wystarczyło dziesięć minut – zmiana konfiguracji odbiornika GPS, by przesyłał do radaru jedynie kilka niezbędnych parametrów, aby zaczęły pracować normalnie. Uff! Po tylu próbach, tygodniach wymiany korespondencji udało się.

Ponieważ była sobota i nic szczególnego poza załadunkiem nie było już planowane, po kolacji wyszedłem na spacer. Żeby mi się nie przewróciło w głowie od nadmiaru radości, sypnęło intensywnie gradem i zerwał się zimny wiatr. Pojechałem więc do centrum North Vancouver, gdzie miałem swoją kafejkę internetową. Zawsze z niej korzystałem, będąc w tych stronach. Niestety, w lokalu tym znalazłem teraz sklep z pieczywem. Wróciłem więc na statek odespać jeszcze co było do odespania. Z pomrukiem zadowolenia, że nie muszę wstawać przyjąłem o czwartej nad ranem dzwonki wzywające załogę do odcumowania. Przewróciłem się na drugi bok, a kiedy wstałem na śniadanie dopływaliśmy właśnie do Nanaimo.

Na śniadanie były parówki. Polskie parówki, dostarczone przez zaprzyjaźnioną firmę „Polonia Sausage”. W Vancouver jest całkiem liczna polonia i nie brak m.in. polskich sklepów. Zaopatrujemy się więc u nich w nasze wędliny, ciasta, kiszone ogórki i nne specjały.

Nanaimo to niewielkie miasteczko, ale pełne jachtów, łodzi rybackich, canoe i wszelkiej pływającej drobnicy. Cumuja tam też i wodnosamoloty, które oferują regularną komunikację z Vancouver. Siedemnastominutowy lot kosztuje 45 dolarów kanadyjskich.

Z przyjemnością popływałbym po okolicy kajakiem, ale póki co muszę zająć się statkiem.

Nanaimo, 17.04.2005

Komentarze