Dostałem dziś do ręki biuletyn z ostrzeżeniem przed t.zw. „blindami” czyli pasażerami na gapę. Są to uciekinierzy ze swoich krajów, nielegalnie przekraczający granicę. Jest to zjawisko tak nagminne, że po każdorazowym wyjściu z portu dokonuje się specjalnego przeszukania wszystkich zakamarków statku, żeby w porę wykryć intruza. Problem nie jest błahy. Uciekinierzy to przeważnie ludzie bez jakichkolwiek dokumentów. Nie chcą wracać z powrotem więc nie przyznają się do prawdziwego obywatelstwa. Na ogół żaden kraj nie chce przyjąć golców niewiadomego pochodzenia. Bywa więc, że taki obcy pływa na statku, armator w każdym porcie musi płacić specjalną kaucję (do kilkudziesięciu tysięcy dolarów) albo nawet opłacić miejscową policję, która wystawia strażnika przy trapie. Opisany dziś przypadek był stosunkowo łatwy do „szczęśliwego” zakończenia. Znano miejsce pochodzenia uciekinierów, odesłano ich z powrotem, a jednak wszystkie wymagane prawem procedury kosztowały armatora od 20 do 25 tysięcy dolarów za każdą osobę. Uciekinierów było dwudziestu, więc jak łatwo obliczyć, kosztowało to ową firmę około pół miliona dolarów. Trudno się dziwić, że to jedno z najwiekszych zagrożeń natury ekonomicznej, przed którymi armatorzy bronią się wszelkimi sposobami. Każda akcja rodzi reakcję. Zaostrzone kontrole i czujność stymulują pomysłowość zdecydowanych na ucieczkę ludzi.
Jak bardzo są zdesperowani pokazuje choćby opisany w dzisiejszym biuletynie przypadek. Nie mogąc dostać się na statek pokonali trasę przez Atlantyk, z Liberii do Brazylii w niszy kadłuba, przez którą wypuszczony jest trzon steru. W tą stosunkowo niewielka wnękę wcisnęło się dwadzieścia osób! Zostali odkryci przez brazylijskie służby, które przypłynęły na redę dokonać odprawy granicznej statku.
Podobny wypadek przytrafił sie kiedyś w mojej firmie. Nisza kadłuba była nieduża więc uciekinierzy z Wenezueli trzy dni spędzili siedząc na częściowo wynurzonej płetwie steru. Zostali odkryci po przybyciu na Trynidad. Nieszczęśnicy nie zrobili dokładnego wywiadu. Myśleli, że płyną do USA. A ryzykowali życiem. Każdy sztorm zmyłby ich niechybnie z owej płetwy.
Kilkanaście dni temu załoga jednego z naszych statków uratowała dryfującą na srodku Zatoki Meksykańskiej łódź z uciekinierami z Kuby. Planowali swą podróż na trzy dni i na tyle wzięli wody oraz żywności. Plan był prosty: nie płynąć do USA gdzie wody są nieustannie patrolowane, lecz do Meksyku, na półwysep Jukatan. Logistyka jednak zawiodła całkowicie. Silnik przestał działać, a łódź silny prąd wypchnął na północ, na rozległe wody Zatoki Meksykańskiej. Zbyt daleko byli odsunieci na zachód, by zostać przechwyconym przez Golfsztrom, który gdzieś w Zatoce bierze swój poczatek i przynajmniej zbliżyć się do wybrzeży Florydy. Sądząc z rozkładu prądów na Morzu Karaibskim, mieli dużą szansę na krążenie miesiącami na środku morza w pętli powolnego wiru wielkich mas wód. Ocalili życie bo ósmego dnia ich gehenny, zostali zauważeni przez nasz statek. Zostali zabrani na pokład, a nastepnie przekazani amerykańskiemu Coast Guardowi, który prawdopodobnie odesłał ich potem z powrotem na Kubę, ponieważ prawo do pozostania mają jedynie ci, którzy postawili stopę na suchym lądzie.
Właściwie to dopiero kiedy patrzy sie na takich ludzi, widać jak podłe musi być życie w ich krajach, jeżeli podejmują aż takie ryzyko, by uciec. Cóż, kiedyś tak uciekało się z Polski, o czym opowiada na przykład film „300 mil do nieba”. Pamietam też wykrycie blindziarza na statku szkolnym, na którym odpływaliśmy ze Szczecina w październiku 1981 roku. Byłem wtedy jednym ze studentów. Obcy był widziany przez wiele osób i albo wzbudził podejrzenie, albo ktoś dał cynk. Nie wiadomo bowiem kiedy „zniknął”, ale kontrola po odcumowaniu była wyjątkowo skrupulatna. Bosman znalazł go skulonego w zenzach. Wszystko działo się jeszcze na Odrze. Przed wyjściem w morze, mijając Świnoujście przekazaliśmy go Straży Granicznej (ówczesne Wojska Ochrony Pogranicza). Ani chybi trafił do więzienia, ale tego nikt z nas nigdy sie nie dowiedział.
Gdynia, 10.04.2006; 22:15 LT