Razem

Weekend jest wyjątkowo intensywny. Tak bardzo, że nie mam czasu na normalne pisanie. Nadrabiamy z dzieciakami straty po długim niewidzeniu się.

Gdzieś między wszystkimi subtelnościami trafiają sie zupełnie realne efekty wymiany myśli. Dowiedziałem się co nieco o rozmaitych możliwościach internetu, z których do tej pory nie korzystałem (nadeszły czasy, że to dzieci uczą ojców), przeszedłem krótki, intensywny kurs muzycznych preferencji aktualnych gimnazjalistów.

– Podoba ci się? – zapytały?

– Szczerze mówiąc, nie bardzo – odpowiedziałem

– Tomek, puść tacie ten numer jeden na płycie – zasugerwała z tylnego siedzenia (bo rzecz działa sie w samochodzie) Paulina.

– Dobrze. Tato, coś dla ciebie – usmiechnął się Tomek.

Z głośników popłynęły łagodne, ciche, kojace rytmy.

– Trochę to mi pościelówą trąci – zacząłem komentować – ale sami przyznacie, że słucha sie tego zupełnie inaczej niż…

I wtedy jak łupnęło! Całą mocą z głosników „łubudu” po wielokroć. Dobrze, ze szyby w aucie były opuszczone, bo pewnie by wypadły. Mną rzuciło o fotel, ale szczęśliwie kierownicę utrzymałem. Dzieciaki natomiast pokładały sie ze śmiechu.

– He, he. Ale śmieszne – fuknąłem po ściszeniu łomotu – Śmiejcie sie dalej to puszczę Wam coś z repertuaru Steni Kozłowskiej albo Waldemara Koconia.

I tak nie wiedzieli o kim mówię J

Przed wieczorem zaliczyliśmy pierwszą kapiel sezonu. W Zalewie Szczecińskim. Woda tylko początkowo wydawała się chłodna. Fajnie było, bo szliśmy długo, długo, mijając kolejne głębinki i mielizny, ale wciąż mając grunt pod stopami. A potem ścigalismy się do brzegu – raz płynąc, to znów biegnąc, by po chwili znowu płynąć gdy dno gwałtownie się obniżało. No i efekt jest. Nawet nocleg koleżanki z dawnej klasy Pauliny nie przedłuzył zywotności młodych organizmów. Odleciały w objęcia Morfeusza zaraz po pierwszych scenach „Drobnych cwaniaczków” Woody Aleena. Chyba ich nie przestarszyłem? W expose nawiązałem co prawda do wczorajszego nocnego seansu „Dziecka Rosemary”, który zapowiedziałem jako klasykę horroru i biedactwa ziewały, ale dzielnie czekały do końca w nadziei, że przez chwilę zobaczą na ekranie dziecię szatana.

– Wczoraj zafundowałem wam klasykę horroru, a dziś klasykę komedii z czym wiąże się nazwisko Woody Allena.

– Uuuu! – rozległo się z kanapy.

– Co?

– Jeśli na twojej klasyce horroru się nie baliśmy, to strach mysleć o komedii.

– Wasze myslenie jest poważnie obciążone pierwiastkiem kontestacji. A gdzie magia wielkich nazwisk? Roman Polański, Mia Farrow, Woody Allen. Proszę mi nie przerywać. Gasimy swiatło.

Głęboka cisza jaka zapadła kilka minut po rozpoczęciu seansu zaczęła mnie napawać odrobiną niepokoju. No co jest? Kompletnie nic nie łapią? Tylko ja się smieję? Spokój przywrociło mi jednak delikatne chrapanie dobiegające z kącika. Być może zasnęły z nudów, ale zawsze pozostaje odrobina nadziei, że to jednak wczesniejsze pływanie je zmogło.

                  

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Cichutko wyłączyłem film i dzięki temu mogę coś nowego dopisać do bloga, a nawet poszperać po sieci.

 

Szczecin, 27.05.2005

Komentarze