PERU (6) – GEOGLIFY I CO DALEJ?

Parę minut po dziewiątej, a my już zaliczyliśmy główną atrakcję dnia i możnaby pomyśleć, że właściwie nie ma już po co siedzieć tu dłużej. Gospodarz, który właśnie przywiózł nas z lotniska proponuje śniadanie, ale widząc zmaltretowane podniebnymi akrobacjami oblicza dizewczyn, doradza, abyśmy najpierw poszli odpocząć, a jak dojrzejemy do tego, aby coś zjeść, to mamy dać znać. Wszystkim podoba się ten pomysł. Idziemy trochę się zdrzemnąć. Japonka nie wyszła już nic zjeść tego dnia, ale nasza dwójka parę minut po dziesiątej zeszła na dół.

Słońce grzało już bardzo mocno, ale nam jeszcze się nie znudziło. Dopiero co byliśmy w Polsce gdzie przydługa zima ledwie zdążyła odpuścić, więc z przyjemnością wygrzewaliśmy się w tropikalnych promieniach. Śniadanie zjedliśmy na patio,a potem wróciliśmy na górę poleniuchować jeszcze chwilę zanim wyszliśmy na spacer po miasteczku.

Nazca liczy ponoć jakieś dwadzieścia tysięcy mieszkańców. Senna, niewielka mieścina. Gdyby nie geoglify, pewnie niczym w Anatewce Tewjego mleczarza ludzie przejeżdżający tędy nawet nie wiedzieliby, że tu byli. Za sprawą preinkaskich plemion obecni mieszkańcy tej pustynnej ziemi mają zajęcie i dzięki turystom nieźle sobie radzą w życiu.

Ogromne kaktusy, obfite i barwne kwiaty na drzewach w niektórych ogrodach, psy chodzące po dachach zamiast kotów – to wszystko przykuwało co chwilę naszą uwagę. Podobnie jak stare, amerykańskie samochody, przemykające czasami ulicami. Przez moment poczuliśmy się jak na ulicach Hawany, tyle, że tutaj takie samochody były jednak rzadkością.

Góry górami, ale większe wrażenie robią wystające ponad skaliste zbocza najwyższe na świecie wydmy. Doskonale było je widać z rynku. Te góry piachu, z najwyższym ich szczytem, Cerro Blanco, wznoszą się na wysokość ponad dwóch tysięcy metrów n.p.n.m. I jak na wydmy przystało, stale wędrują.

W Nazce tego dnia odbywał się targ. Dla tubylców, nie dla turystów, więc większość stoisk zawalona była „chińszczyzną”. Można było jednak wyłuskać lokalne ciekawostki jak na przykład czarne kolby kukurydzy. Z nich robi się m.in. słodki napój chicha morada, który popijaliśmy czasem zamiast naturalnych soków albo Inka koli. Oczywiście tylko wtedy, kiedy nie decydowaliśmy się na gorący anis albo mate de coca.

Na owym targu po raz pierwszy zetknęliśmy się z ceviche. Czymś w rodzaju sałatki, której głównym składnikiem jest surowa ryba. Przed wyjazdem do Peru myślałem, że jest to podobne do japońskiego sushi, ale teraz sądzę, że bliżej mu do naszego śledzia w occie.

Nie zdecydowalismy się wtedy na konsumpcję ponieważ surowa ryba na straganie w taki upał mogła stanowić jednak pewne ryzyko dla co wrażliwszych żołądków.

Poszukiwaliśmy ciągle jakiegoś kremu z filtrem aby chronić się przed tropikalnym słońcem. Nie zdążyliśmy kupić w Polsce, zakładając, że bez problemu dostaniemy w Peru. I rzeczywiście, problemu nie było, tyle tylko, że najczęsciej trafialiśmy na filtr od 30 do 50, podczas gdy my chielismy jakiś poniżej 10. Nie udało nam się kupic takiego do końca naszego pobytu w tym kraju. Już zwątpiłem czy w ogóle produkuje się tak słabe filtry, ale po powrocie do Polski w pierwszej lepszej drogerii bez problemu znaleźliśmy filtr 6. W jednym z malutkich sklepików w centrum Nazca kremu z interesującym nas filtrem nadal nie znaleźliśmy, ale zrobiliśmy inne drobne zakupy. Kiedy już uregulowaliśmy rachunek, właściciel wręczył Aniołowi dwa lizaki! Po raz kolejny bylismy poruszeni gościnnością i życzliwością Peruwiańczyków.

Upał zaczynał dawac się we znaki. Postanowiliśmy wrócić do hostelu, tym bardziej, że na późniejsze popołudnie byliśmy umówieni na jeszcze jedną wycieczkę. Przed powrotem postanowiliśmy jednak jeszcze wejsć do jakiejś knajpki na obiad. Najlepiej nastawionej na lokalnych klientów, a nie na turystów. Łatwo nie było, ponieważ akurat zaczynała się pora sjesty, ale w końcu trafiliśmy na coś, co spełniało powyższe wymagania. Była to niewielka restauracyjka specjalizująca się w daniach z ryb. Skąd ryby na pustyni? Nie wnikałem. Może dowozili je z Marcony albo z Pisco? W każdym razie, kiedy weszliśmy, własciciel akurat patroszył jakąś wielką rybę i wyglądało na to, że niektórzy klienci właśnie na nią czekają.

– Co moglibyśmy zjeść? – zapytaliśmy.

– Rybę – pokazął na obrabianą własnie sztukę – ale dopiero za kilka minut, jak skończę.

– Dobrze, poczekamy.

Dołączyliśmy więc do grona czekających na tę jedną, dużą rybę. A może było ich kilka? W międzyczasie poprosiliśmy o coś do picia i zjedliśmy zupę rybną. Przyglądaliśmy się też papudze, która siedziała na barze. Była wielka, zielona i strasznie hałaśliwa. Stanowiłaby niewątpliwą ozdobę knajpki, gdyby nie fakt, że srała prosto na blat baru, albo na szybę witryny, za którą znajdowały się oferowane do zjedzenia produkty. Odbierało to nam trochę apetyt.

Wkrótce jednak obserwację przerwali nam klienci przy sąsiednim stoliku. Jak wszsycy inni, byli to najwyraźniej mieszkancy tej miejscowości. Przyglądali się nam, potem zapytali skąd jesteśmy. Od czasu do czasu wymieniliśmy jeszcze kilka krótkich zdań, po czym nagle zapytali, czy ich kolega mógłby dla nas… zaśpiewać. Dodali jeszcze, że jest on prawdziwym Inką jakby to miało nas przekonać. Oczywiście zgodziliśmy się, po czym mężczyzna wstał, podszedł do naszego stolika, usiadł na wolnym krześle i zaśpiewal a capella tak, że niemal zadrżały mury. Zbyt słabo znałem hiszpański, by nadążyć za tekstem, ale była to niewątpliwie pieśń o miłości (zresztą wydaje się, że w tym pięknym języku nie może byc innych). Wydedukowałem to z pojedyńczych słów oraz z faktu, że śpiewał tylko do Anioła, a nie do mnie. Był to w każdym razie jeszcze jeden przykład niezwykle życzliwego i przyjaznego traktowania nas przez Peruwiańczyków.Czuliśmy się wśród tych ludzi bezpiecznie.

Przyjemny zapach roznoszący się po restauracji dowodził, że ryba powoli dochodziła do stanu, w którym miała być konsumowana. I rzeczywiście, po chwili otrzymaliśmy smakowicie pachnące ogromne porcje. Zjedliśmy i wrócilismy szybko do hostelu.

Na popołudnie mieliśmy zaplanowaną wycieczkę po okolicy. Nie byliśmy aż tak zdeterminowani, żeby wychodzić na Cerro Blanco (dojazd oraz nie wiadomo jak długie wejście) lecz wybraliśmy nieco bliższe cele. Oczywiście transport i przewodnika zorganizował nasz gospodarz. Tym razem towarzyszyć nam miała jeszcze para Ekwadorczyków.

Najpierw drogą prowadzącą w kierunku Cuzco pojechaliśmy do Canatayoc. Tam znajdowały się kanały nawadniające tę ziemię. Brak wody był podstwoym problemem osiedlających się przed wiekami na pustyni ludzi. Koryto rzeki Nazca, nad którym się zatrzymaliśmy, wypełnia się wodą tylko nakrótki okres w roku. Zazwyczaj tak jak teraz było suche jak pieprz.

Aby przetrwać, miejscowa ludność musiała mieć wodę przez cały czas. I wymyślono, że da się ją sprowadzić z Andów kanałami, specjalnymi akweduktami, które w wielu miejscach biegną pod ziemią.

Ich koryta wyłożone są starannie kamieniami pod kątem, który pozwala im przetrwać nawiedzające te miejsca trzęsienia ziemi. Dzięki temu istnieją do dziś i nadal służą mieszkańcom. Niesamowite, że są to produkty myśli inzynierskiej ludzi zamieszkujących te tereny na długo przed Inkami. I bynajmniej nie są to zwykłe kanały, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać.

Na znacznych swych odcinakch woda płynie pod ziemią. Tunele są na tyle wysokie, że może tam wcisnąć się człowiek aby móc oczyśćić je lub naprawić.

Woda płynąca akweduktami jest czysta. Osady zostają zatrzymane przez owe kamienie satnowiące konstrukcję kanałów. Same kamienie jednak by sobie nie poradziły. Jeśli ktoś decyduje się na budowę podziemnych tuneli, musi zapewnić cyrkulację powietrza. W przeciwnym wypadku wilgotne środowisko będzie sprzyjac rozwojowi pleśni, a sama woda straci na jakości. Ówcześni ludzie wymyślili więc system specjalnych szybów wentylacyjnych budowanych co kilkanaście metrów. Mają kształty spiralne, eliptyczne, okrągłe, ale wszystkie przypominają wielki lej, na dnie którego znajduje się otwór prowadzący do podziemnego kanału.

Leje te mają od kilku do nawet kilkunastu metrów głębokości.

Jaką gigantyczną pracę musieli wykonać ówcześni ludzie by przetrwać! A zaplanowali ją tak dobrze, i wykoanli tak starannie, że kanały przetrwały ponad tysiąc lat i służą w niezmienionej formie do dzisiaj.

Z Cantayoc pojechaliśmy do Telar, aby obejrzeć z bliska linie tworzące powszechnie znane geoglify. Miejsce jest chronione, a po wpuszczeniu przez strażnika poruszanie się możliwe jest tylko po oznaczonych ścieżkach , aby nie zniszczyć rysunków.

Weszliśmy na niewielkie wzgórze, by przyjrzeć się liniom.

Przewodnik opowiadał o nich, że spiralny kształt to kłębek włóczki, a połozone nieco w bok od niego krzyżujące się linie to tkanina, ale ponieważ to znów tylko jedna z hipotez, nie zaprzątałem sobie nią zbytnio uwagi. Bardziej interesowały mnie same linie jako takie. W jaki sposób są wykonane. Okazuje się, że tak jak pisałem w poprzedniej notce, niwiele się różnią od rysowania patykiem po piasku. Tyle tylko, że skala jest inna.

Po prostu z rumowiska skał trzeba odgarnąć kamyki i odsłonić gładką powierzchnię pod spodem. Przy okazji odsłanięta warstwa ma nieco innych kolor, więc linia staje się dodatkowo lepiej widoczna.

Ostatnim punktem programu były inkaskie ruiny zwane Paredones, chociaż ponoć oryginalnie to miejsce nazywało się Caxamarca. Obecnie laikowi trudno dostrzec jakieś szczególne funkcje tej wielkiej masy kamieni i co tu dużo mowić – gruzu. Jeśli coś mamy określać mianem ruin, to Paredones zasługuje na to jak najbardziej.

Była to bardzo rozległa budowla ustawiona na strategicznym szlaku wiodącym z gór do oceanu. Tu prawdopodobnie miały siedzibę jakies inkaskie władze, ale też najprawdopodobniej miejsce to było terenem wymiany towarowej kupców przybywających z rozmaitych zakątków imperium.

Słońce powoli chowało się za widnokręgiem, co ze szczytu ruin wyglądało szczególnie malowniczo.

Jeszcze ciekawiej wyglądało jednak z dołu, kiedy ostatnie podrygi dziennego światła przedostawały się poprzez szpary ustawionych luzem jeden na drugim skalnych bloków.

W tropikach zmierzch zapada szybko, więc było już ciemno kiedy dotarlismy do hostelu. Mieliśmy jeszcze trochę czasu na odpoczynek, co Mój Anioł wykorzystał na krótką drzemkę, a ja na pisanie bloga na tarasie. Przy okazji dowiedziałem się od gospodarza, że Japonka, z którą lecieliśmy rano wciąż nie może dojść do siebie po owej wycieczce.

W końcu przyszedł czas by się spakowac i opuścić gościnne miejsce. Ruszylismy objuczeni plecakami na dworzec autobusowy, skąd mieliśmy odjechać w nocną podróż do Arequipy. Autobus jechał z Limy, więc na czterystopięćdziesięciokilometrowej trasie mógł złapać niewielkie opóźnienie. Nie niecierpliwiliśmy się zbytnio.

W końcu się pojawił.

I znów, jak w Limie, odbyła się cała procedura z fotografowaniem każdego wsiadającego pasażera.

Po paru minutach siedzieliśmy już w wygodnych (chociaz nie tak wygodnych jak poprzedniej nocy, bo nie rozkładały się całkowicie) fotelach. Dość szybko zapadłem w drzemkę.

Szczecin; 19.05.2013, 00:10 LT

Komentarze