NA PORANNY SPACER DO NORWEGII

Sobotni poranek. Możnaby gdzieś pójść na spacer. Tylko dokąd? Do lasu? Na plażę? Czemu nie. Ale może mniej sztampowo i zamiast w Trójmieście albo w okolicy to w… Norwegii? Wystarczy tylko rozbić świnkę, wyjąć trzydzieści cztery złote  na bilet w jedną stronę i drugie trzydzieści cztery na powrót. Nie, nie ma ukrytych kosztów, ponieważ jest to wypad jedynie na spacer, więc nie targa się ze sobą walizek. No i oczywiście trzeba zdecydowac się wcześnie. My bilety na styczniowy wypad kupiliśmy pod koniec października. Dzień przed wylotem ta sama podróż kosztowała już w sumie blisko osiemset złotych.

Wstaliśmy rano i tak jakbysmy wychodzili do sklepu po bułki na śniadanie, pojechaliśmy na lotnisko. O siódmej czterdzieści wylądowaliśmy w Sandefjord. Było jeszcze ciemno. W Polsce zostawiliśmy deszczowe chmury, a tymczasem w okolicach Oslo przywitał nas lekki mróz, rzeskie powietrze i czyste niebo.

Pociąg w kierunku miasta odjeżdżał dopiero kwadrans po dziewiątej. Z rozmaitych relacji wiedzieliśmy zaś, że na piechotę można dojść w czterdzieści pięć minut. My zaś wybraliśmy się na spacer, więc nie było sensu czekać półtorej godziny. Ruszyliśmy dziarskim krokiem, a trasę naszego porannego spaceru zaznaczyłem na poniższej mapce.

Trzeba zweryfikować ową opowieść o trzech kwadransach marszu do miasta. Może ktoś miał na myśli drogę do pierwszych zabudowań? Nie szliśmy wolno, a w centrum miasteczka znaleźliśmy się po nieco ponad godzinie od opuszczenia lotniska.

Po drodze minęliśmy las (jaka cisza o świcie!), a potem zabudoiwania jakiejś wsi. Drewniane, skandynawskie domy odcinały się od granatu nieba. Szczególnie przytulnie prezentowały się z ciepłym światłem sączącym się zza firanek.

Kiedy doszliśmy do pierwszych zabudowań, skrajem jezdni poprowadziła nas ścieżka rowerowa pełniąca zarazem rolę chodnika.

Wkrótce znaleźliśmy się przy kościele, którego wieża z daleka wskazywała nam drogę.

Kościół oczywiście także drewniany i biały, jak większość tutejszych domów.

Miasteczko dopiero budziło się do życia, ale niektórzy juz sie uwijali. Na przykład pracownik poczty, który czymś w rodzaju egzotycznego tuk-tuka jeździł od skrzynki do skrzynki zbierając wysłane listy.

Na dworcu kolejowym kupiliśmy bilety na pociąg powrotny na lotnisko, bo spacer spcerem, ale przeciez nie byliśmy masochistami, którzy gotowi byli natychmiast rozpoczynać kilkukilometrowy marsz w drogę powrotną. Z biletamy w kieszeni skierowaliśmy się w stronę fiordu. W morskim miasteczku nie mogło zabraknąć pomnika poświęconego marynarzom. Ten niewielki obelisk otoczony morskimi minami upamiętnia tych, którzy stracili życie na morzu podczas pierwszej wojny światowej.

Działały już sklepiki spożywcze. Zrobiliśmy drobne zakupy sniadaniowe, a przy okazji zauważyliśmy trochę polskich produktów na półkach. Wiadomo, niewidzialna ręka rynku. Są Polacy pracujący w Norwegii, więc jest popyt na polskie produkty,

Ceny oczywiście norweskie. Torebka barszczu kosztuje czternaście koron, czyli jakieś siedem złotych. To i tak niewiele. Na pobliskiej stacji benzynowej można było kupić hamburgera w promocji za równowartość około dwudziestu pięciu złotych.

Kiedy doszliśmy nad brzeg fiordu, na miasteczko zaczęła spływać mgła. Wraz z wilgocią zrobiło się chłodniej. A może to złudzenie gdy po intensywnym marszu na początku teraz utrzymywaliśmy tempo wybitnie spacerowe, pełne przystanków?

W ooddali prom kompani Color Line zabierał właśnie pasażerów na rejs do Szwecji.

Technologia w służbie człowieka. Aplikacja Endomondo informowała mnie o zaliczanych kolejnych kilometrach (w sumie dziewięć i pół tego poranka) oraz spalonych kaloriach. Niebieska kulka na mapce w telefonie Anioła wskazywała naszą pozycję. Ech, gdzie te czasy, kiedy człowiek z wyświechtaną mapą w dłoni próbował zlokalizować swoje położenie i zastanawiał się w którą stronę skręcic?

Pora była wracać. Niedaleko nabrzeża natknęlismy się na nieczynną zimą wielką fontannę upamiętniającą wielorybników. To nie prypadek. Sandefjord był bowiem przez ponad pół wieku największym ośrodkiem wielorybnictwa w Norwegii.

W miasteczku, które pełniło rolę kurortu i ściągało na wypoczynek dystyngowane osobistosci z Oslo, w tym członków rządu i rodziny królewskiej, w drugiej połowie XIX wieku pojawiły się pierwsze statki wielorybnicze. W 1905 roku z Sandefjord wyruszyła pierwsza ekspedycja wielorybnicza na Antarktykę.

W latach dwudziestych XX wieku wielorybnicza flota Sandefjordu liczyła już ponad setkę statków (w tym kilkanaście statków – przetwórni). W połowie lat pięćdziesiątych dwa tysiące osiemset osób z tego miasteczka było zatrudnionych we flocie wielorybniczej. Ta gałąź przemysłu na dziesięciolecia zdeterminowała rozwój miasta i przyczyniła się do bogactwa wielu obywateli.

Mniej więcej od połowy lat pięćdziesiatych aktywność wielorybniczej flotylli zaczęła być ograniczana. W latach sześćdziesiątych ta tendencja gwałtownie przybrała na sile, a sezon 1967/1968 okazał się ostatnim. Można sobie wyobrazić jaki to był cios w lokalną społeczność, która żyła przede wszystkim z wielorybów.

Analogie ze stoczniami Goeteborga, czy dramatem ogrmonej rzeszy stoczniowców szczecińskich, która wstrząsnęła najnowszą historią miasta nasuwają się same. Cóż, to jeszcze jedna lekcja o tym, że nic nie trwa wiecznie. Powstawały i upadały ogromne imperia, więc dlaczego miałoby byc inaczej z pojedyńczymi miastami? Ważne, by nie oglądać się z nadzieją wstecz i oczekiwać daremnie na powrót minionego, lecz szukać swojej nowej drogi w nowej rzeczywistości. Sandefjord odnalazł ją m.in. zwracając się ponownie w kierunku turystyki, a od kilkunastu lat powiększa swój udział w siatce niskokosztowych połączeń lotniczych stając się ważnym hubem nie tylko w Skandynawii lecz i na skalę europejską. Kto wie, czy pobliskie lotnisko Torp, nie stanie się kołem zamachowym tutejszej gospodarki na kolejne dziesięciolecia? Czy ktoś to mógł przewidzieć pół wieku temu, kiedy zamykano kolejne przedsiębiorstwa wielorybnicze? Nie, bo nikomu się wtedy nie śniło o masowych, tanich lotach za kilkanaście dolarów. To zaś z kolei jeszcze jeden dowód na to, że ekonomia potrafi płatać figle częściej niż nam się wydaje. Poważni planiści mogą tworzyć swoje wizje (ciekawe jak wyglądały te sprzed pół wieku), a rozwój może pójść zupełnie nieprzewidzianą ścieżką.

Minęliśmy niepozorny rynek, i ruszyliśmy w kierunku dworca kolejowego.

Budynek dworca oczywiście również był drewniany, chociaż jako jeden z nielicznych pomalowany na inny, piaskowy kolor. Nasz pociąg (w kierunku Lillehammer) miał odjechać o 10:38.

Bilet na lotnisko Torp kosztował czterdzieści koron, czyli około dwadzieścia złotych. Kupuje się w automacie korzystając z gotówki albo karty kredytowej. Ten wypad do Norwegii był ciekawy o tyle, że chyba po raz pierwszy wyjechaliśmy za granicę, nie mając ani grosza, albo raczej korony w kieszeni. Wszystkie płatności, od herbaty w samolocie, przez zakupy w lokalnych sklepikach, czy bilety kolejowe załatwialiśmy plastikowymi kartami.

Dokładnie o wyznaczonej godzinie pociąg wjechał na peron.

Co bardzo mi się spodobało w tych czystych wagonach, to automaty sprzedające kawę, herbatę, zimne napoje i rozmaite przekąski. Żal, ze nie ma takich w naszych pociągach, chociaż z drugiej strony jakoś ciężko mi sobie wyobrazić takie urządzenia w pociągu pełnym kiboli jadących na mecz, tfu, chiałem napisać na zadymę przy okazji meczu „swojej” drużyny.

Po pięciu minutach jazdy wysiedliśmy na stacji Torp.

Obok peronu znajdował się przystanek, na którym czekał autobus mający odwieźć pasażerów do budynku terminala. Autobus ten jest integralną częścią połaczenia miasta z lotniskiem. W cenie biletu kolejowego zawarty jest także ów czterominutowy przejazd autokarowy. Autobus jest zresztą opatrzony wielkim napisem „Airport to train – 4 min.” To dla tych, którzy przylatują samolotem i przed budynkiem terminala znajdą wiele innych autobusów oferujących przejazdy w rozmaite miejsca, głównie do Oslo. Nie sposób nie zauważyć tego do przystanku kolejowego.

Wkrótce przyleciał samolot ze Szczecina. Cały nasz poranny pobyt w Sandefjord był możliwy dzięki specyficznemu układowi połączeń. Samolot, którym przylecieliśmy z Gdańska, według rozkładu udaje się bowiem z Sandefjord w podróż do Szczecina, a potem stamtąd wraca i dopiero rusza w drogę powrotną do Gdańska. Dzięki temu zyskaliśmy owe pięć i pół godziny na pobyt w Norwegii. Przy okazji zorientowałem się, że na upartego mógłbym z Gdańska do Szczecina zamiast pociągiem, lecieć za porównywalne pieniądze samolotem z przesiadką w Oslo. W tej konfiguracji połączeń zajęłoby mi to jakieś trzy i pół godziny. Oczywiście czysto teoretycznie, ponieważ dochodzą dojazdy na lotniska odprawa i.t.p.

Rzopoczął się boarding do Gdańska. W samolocie przywitała nas ta sama załoga, co podczas porannego lotu.

O wpół do drugiej po poludniu wylądowaliśmy w Gdańsku. W sam raz na sobotni obiad po spacerze.

Gdańsk, 14.01.2013; 23:50 LT

Komentarze