Wstałem o wpół do piątej rano. Za oknem waliły pioruny i szalała ulewa. Spakowałem resztę rzeczy i zacząłem zbierać sie do wyjścia. O 05:30 przybył pilot, a ja zszedłem na keję. Moje szczęście, że deszcz przestał padać, bo pilot przypłynął motorówką, a bramy nabrzeża zamknięte były na łańcuch z kłódką i aby się wydostać, musiałem poczekać na cumowników.
Taksówka miała być o szóstej (tak obiecał agent) ale nie przyjechała. Zamówiłem więc następną, a to kosztowało kolejne pół godziny czekania. Nie spieszyło mi się jednak, bo samolot ma odlecieć dopiero o 11:20.
Lotnisko w Savannah jest dość kameralne, przyjazne dla ludzi. W centrum coś w rodzaju patio pod szklanym dachem. Ławeczki, stoliki, nawet fotele bujane. Rozłożyłem się z laptopem pod wielkim fikusem i katem oka obserwuję ustawiony pod latarnią telewizor, gdzie CNN przez cały czas nadaje z Rzymu.
Mój powrót do Polski udał się z dwóch powodów. Po pierwsze nie udało się zabukować ładunku w Tampie, a po drugie opóźnia się mój następny statek, płynący do Vancouver. Ma tam byc dopiero 14 kwietnia, więc mam prawie dwa tygodnie.
Dochodzi dziewiąta więc juz chyba pora na śniadanie. Ciekawe, czy da się tu zjeść jajka na bekonie? Rozglądam sie i nie widzę lokalu, który mógłby mi to zaoferować. Jeśli nie będzie to chyba wyląduję w ulubionym Starbucks Coffee. Kanapka, kawa i jakies ciasto na deser…
Savannah, 02.04.2005