IMPRESJE Z TŁOKU

Staliśmy w milczeniu stłoczeni w ciasnej windzie wiozącej nas do saloniku dla lojalnych klientów „Star Alliance”. Grupa przypadkowych ludzi, którzy mieli spędzić ze sobą jakieś czterdzieści sekund.

Nagle jakiś pan z lekka murzyńskiej urody odezwał się.

– Dzień dobry. Jak się macie? Wszystko w porządku? Cieszę się, że mogę jechać z wami tą windą – mówił non-stop jakby przemawiał na jakimś miniaturowym, windowym wiecu.

– A Ty? – zwrócił się do mnie – Ty chyba jesteś z Europy Wschodniej?

– Tak – odpowiedizałem – Jestem z Polski i tez się cieszę, że mogę jechać z Tobą – rzekłem bardziej kurtuazyjnie niż szczerze. Nie, zebym miał coś przeciwko niemu, ale było mi doprawdy wszystko jedno z kim jadę te kilkadziesiąt sekund – A skąd Ty jesteś?

– Z Etiopii.

W tym momencie drzwi się otworzyły. Dojechaliśmy na nasze piętro. Ściśnięci natychmiast wylalismy sie na zewnątrz i już każdy zaczął rozglądac się za wolnym stolikiem. Zdążyłem tylko krzyknąć, że było mi miło.

Nawet nie zdążyliśmy się pożegnać A jednak ciekawie byłoby się dowiedzieć kim był ten  nietuzinkowy człowiek.

Samolot do Filadelfii był zatłoczony jak ta wspomniana wyżej winda. Wszystkie miejsca zajęte. Wiedziałem, że tak będzie, bo już podczas odprawy on-line, gdy poprzedniego dnia wieczorem wybierałem sobie miejsce, niemal wszystko było już zaznaczone na czerwono. Wyciagałem właśnie książkę i gazety do czytania podczas podróży, gdy podeszła stewardessa i poprosiła bym… przesiadł się do biznes klasy. Mieli overbooking i aby wszystkich zabrać musieli kogoś przesunąć do wyższej klasy. Zazwyczaj traktują to jako specjalny bonus dla posiadaczy „złotej karty” programu lojalnościowego. Przesiadłem się z przyjemnością i z żalem pomyślałem, że ów uprzywilejowany status skończy mi się w lutym. Pomimo bowiem dość długiego pobytu poza krajem w tym roku, samych lotów miałem zbyt mało by uzbierać sto tysięcy mil wymaganych do przedłużenia ważności karty. W przyszłym roku będę musiał zadowolić się srebrną.

Plusem lotu w biznes klasie jest również fakt zajmowania miejsca blisko wyjścia. Jest to istotne szczególnie w USA, gdzie odprawa graniczna jest wyjątkowo uciążliwa i niemal zawsze wiąże się ze staniem w długich kolejkach. Mając miejsce na czele stawki, liczyłem na szybką odprawę i trochę czasu dla siebie przed kolejnym lotem. Ledwie jednak wyszliśmy z samolotu, a już pracownik Immigration zatrzymał na w korytarzu.

– Stop! Proszę nie iść dalej! Hala odpraw jest pełna i musicie poczekać tutaj, aż zrobi sie dla was miejsce.

No to ładnie. Już się szybko odprawiłem.

Staliśmy tak dobre dziesięć minut, a może trochę dłużej. Potem wpuścili nas do hali. Tam zaś kolejki, kolejki, kolejki. Do każdego okienka co najmniej dwadzieścia osób. Zważywszy, że urzędnik każdemu musi sprawdzić paszport, wizę, zapytać po co tu przyleciał, gdzie zamierza się zatrzymać i jak długo, przeczytać ewentualne listy potwierdzające prawdziwość oświadczeń, a na koniec pobrac odciski palców, wtkonac fotografię i wbić stosowne pieczątki zezwalające na pobyt – procedura taka trwa dobrych kilka minut. Pomnożona przez dwadzieścia kilka osób w kolejce wydłuża ten czas tak, że moje dwie godziny na przesiadkę zaczynały być niewystarczające. Okienek dla „visitors” było czynnych kilkanaście. Około dziesięciu zamkniete na głucho. Urzędnicy wiedzą kiedy przylatuja samoloty i ile mniej więcej ludzi. Teoretycznie możnaby więc przewidzieć, że w określonych godzinach należy otworzyć wszystkie okienka. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejmuje. Wydłużają się procedury, bo co jakiś czas odpowiedzialni ludzie wymyślają coś nowego, lecz niewiele idzie w ślad za tym. Czasem wydaje mi się, że takie traktowanie podróznych jest częścią systemu, który ma pokazać, jak niewiele pojedyńczy człowiek znaczy wobec tej urzędniczej machiny. Śmiertelna powaga, nierzadko wręcz obcesowe zachowanie, a nad zmęczonym, czekającym w pokorze tłumem napis „Welcome in USA”.

Tak samo jak kilka innych osób wyciągnąłem książkę i zająłem się lekturą, bo ileż można patrzeć na stojacych w bezruchu ludzi? Po drugiej stronie hali w nieco krótszych kolejkach do odprawy czekali obywatele z amerykańskim paszportem. Ich procedury trwały nieco krócej, więc liczyłem na to, iż w końcu tamte kolejki znikną i przynajmniej część osób z naszej, gorszej połówki skierują właśnie tam.

Minęła godzina oczekiwania w kolejce. Wciąż miałem daleko do okienka, gdu nagle pewna pani urzedniczka krzyknęła:

– Prosze usytawiać się również do pozostałych okienek po drugiej stronie!

Dziki tłum ruszył galopem tak, jakby oferowano tam w świątecznej promocji bezpłatny sprżęt elektroniczny. Byłem czujny, więc znalazłem się na czele biegnacego peletonu i jakieś dziesięć minut później byłem odprawiony. Czasu miałem w sam raz tyle, by odebrać bagaż przejść przez odprawę celną, nadać bagaż ponownie i przemieścić się z terminalu A na terminal F.

Norfolk przywitał mnie bezchmurnym niebem i ciepłem (około 16˚ C) pomimo panującego już wieczornego mroku. Z lotniska jeszcze dwadzieścia minut jazdy samochodem i wreszcie znalazłem się na statku. Oczywiście wcześniej musiałem przejść kontrolę przy wejściu do portu, ale ponieważ legitymowałem się już opisywanym parę tygodni temu TWIC-em, mogłem osobiście pójść na keję, bez wymaganej eskorty.

Staliśmy w cichym kanale za kilkoma zwodzonymi mostami, przy elektrowni, do której dowozimy węgiel. Stąd w poniedziałek wieczorem, lub we wtorek rano wyruszymy w podróż do Kolumbii.

Norfolk, 23.11.2009, 05:25 LT

Komentarze