Długi wieczór

 

Dziś po raz pierwszy korzystam z przyznanej mi właśnie karty Frequent Traveller. Siedzę więc przy stanowisku komputerowym w wydzielonym dla takich jak ja pasazerów pomieszczeniu, popijam darmową kawę, winko, przegryzam gumisiami. Wygląda na to, ze już nie będę musiał szukać wolnych stolików w kafejkach na lotniskach ani wydawać tradycyjnie pieniążki na kawę i ciastko.

Czekam na samolot do Vancouver. Jaki spokój i jaka odmienna atmosfera do wczorajszego dnia w biurze. Spiętrzyły sie nam pilne prace, a ponieważ część moich kolegów teżrozjechała się po świecie, ich zadania spadły na pozostałych obecnych. W efekcie zamiast swoimi siedmioma, musiałem zajmowac się wczoraj aż piętnastoma statkami i wszystkie sprawy pozamykać przed dzisiejszym wyjazdem. Nietrudno się domyślić , że w efekcie zasiedziałem się do dwudziestej mimo szalęńczego tempa jakie sobie w końcówce narzuciłem.

I kiedy juz miałem wychodzić, dostałem telefon. Ktoś na drugim końcu Polski potrzebował mojego wsparcia. Rozmawiałem i myślałem tylko o tym, aby ta osoba sie nie rozłączyła, nie zrobiła w chwili depresji jakiegoś głupstwa. Starałem się być opanowanym i spokojnie tłumaczyć, że teraz nie czas na podejmowanie żadnych decyzji, że w chwilach zdenerwowania rzadko dokonuje sie właściwych wyborów. Doskonale rozumiałem te problemy, ale wiedziałem też, że są nie do przeskoczenia w jeden wieczór. Z drugiej strony musiałem uważać, by nie wyjść na jednego z tych, co powiedzą „nie martw się” i zajmą się swoimi sprawami – wiem, że prawdopodobnie wtedy następnego telefonu już by nie było. I byłaby to chyba moja największa życiowa porażka. Krok po kroku, powolutku, udało się jakoś ten cichy dramat załagodzić. Odetchnąłem z ulgą, ale nagromadzone napięcie tak łatwo nie wyparowało. Zmuszałem sie do skupienia, żeby zebrać z biurka wszystkie potrzebne na podróż rzeczy i żeby porządnie zamknąć biuro. W miedzyczasie jeszcze jeden telefon, a na parkingu, gdzie w ciemnościach samotnie stało moje auto, jeszcze kilka sms-ów. Ostatni mówił, że już jest lepiej. Trudno o lepszego newsa. Ruszyłem w drogę do domu. Na Świętojańskiej przed pomnikiem spostrzegłem więcej ludzi niż poprzedniego dnia. Spojrzałem na zegarek. Była 21:25, więc stąd ten mały tłumek. Zatrzymałem więc samochód i ja. Jakoś nie chciało mi się wracać do pustych czterech ścian. Rozpoczęło się odmawianie różańca. Dawno, a nie wiem czy w ogóle, nie doświadczyłem tak kojącej roli modlitwy. I nawet nie chodzi juz nawet o jakieś duchowe podążanie ku Bogu, lecz o powtarzaną mantrę zdrowasiek, która nie pozwalała kłębić się złym myślom. Słyszłem kiedyś, że rozbitkowie na tratwie podczas sztormu odmawiali różaniec. Traktowałem to raczej w kategoriach ciekawostek, ale myślę, że spełniał on wtedy podobną rolę: wiara w cudowne ocalenie plus zablokowanie natłoku myśli.

Do domu dojechałem akurat na ostatnie pięć minut meczu Juventus – Liverpool. Zupełnie o nim zapomniałem. Jeszcze kolacja, pakowanie, rzut oka na internet i zeszło mi do trzeciej nad ranem. Pozostały dwie godziny spania. Muszę dobrze pospać w samolocie, bo w Vancouver czeka mnie po przyjeździe całonocna inspekcja.

Frankfurt, 14.04.2005

Komentarze