BILBAO – ANTWERPIA

W niedzielę późnym popołudniem zakończyliśmy wyładunek w Bilbao. Niedługo potem po raz ostatni można było spojrzeć na zabytkowy most Bizkaia zostający za rufą.

Jeszcze parę minut i z tyłu pozostawiliśmy falochrony z chakterystyczną budowlą stacji kontroli ruchu, posadowionej na wysokim, kamiennym fundamencie, co świadczy o sile nawiedzających ten rejon sztormów, z których przecież Zatoka Biskajska słynie.

Tym razem jednak Biskaj nas oszczędził. Nazjutrz wschód Słońca powitał nas nad taflą oceanu gładką niczym jezioro.

I znów jak zwykle sprawdzanie po kolei wszystkich zakamarków statku, czego znaczną część satnowiły zbiorniki balastowe. Kiedy w jednym z nich przeciskałem się przez kolejne sekcje podwójnego dna, nagle poczułem przeszywający ból w krzyżu. Nie, nic mnie nie uderzyło, ale okazuje się, że w tym wieku człowiek jest już coraz bardziej wrażliwy na rozmaite t.zw. przewiania. Tym bardziej, że zaliczyłem już swego czasu bóle t.zw. korzonków, a po tym wrażliwość na ekspozycję pleców na chłód pozostaje. Musiałem zaniedbać ubieranie się ciepło i efekt przyszedł akurat teraz. Głupia sprawa – żeby wyjsć potrzebowałem przeciskać się przez owalne otwory w konstrukcji statku a to wymagało każdorazowego, mocnego schylenia się  przy jednoczesnym podniesieniu wysoko nogi, bowiem otwory znajdowały się mniej więcej w połowie wysokości poszczególnych grodzi. I jak to wykonać, gdy każde schylenie to tak jakby wbijanie w lędźwia kilkunastu ostrzy jednocześnie? Nie miałem jednak wyjścia, jeżeli nie chciałem pozostac tu uwięziony. Powoli, zagryzając zęby,  przeciskałem przez kolejne otwory.

– Wszystko ok? – zpytał przez radiotelefon asystujący przy wejściu do zbiornika marynarz. Niepokoiło go moje opóźnienie.

– Na razie tak. Jestem w dnie podwójnym i powoli przemieszczam się do wyjścia na afterparcie.

– Ok, zrozumiałem.

Nie chciałem go alarmować, bo i tak w tej ciasnocie niewiele by mi pomógł. Mając łącznosć mogłem to uczynić w każdej chwili, gdyby zaszła potrzeba. Zastanawiałem się, czy gdyby wskutek jakiejś pomyłki albo awarii, zbiornik zaczął się napełniać, dawka adrenaliny znieczuliłaby mnie na tyle, że uciekałbym stamtąd niczym w pełni zdrowy? Pewnie tak. Tymczasem jednak posuwałem się w ślimaczym tempie, sycząc z bólu pry każdej kolejnej przeszkodzie.

W końcu doszedłem do upragnionego otworu prowadzącego z dna podwójnego do zbiornika burtowego. Jescze tylko kilkanaście metrów w górę po drabinkach, do wyjścia na pokład główny i oczekujących tam w asyście marynarzy. Mimo, że też uciążliwe, było jednak niemal komfortem w porównaniu z kluczeniem w dnie.

Wylazłem, a potem na resztę dnia założyłem najcieplejsze ciuchy, ostatecznie jednak lądując w łóżku i dopiero to tak naprawdę przyniosło mi ulgę. Lecz tylko do następnego poranka.

Po trzech dniach znaleźlismy się w Antwerpii. W środę późnym popołudniem weszliśmy do śluzy prowadzącej do tego portu. Ilekroć jestem w Holandii albo w Belgii, wielkie wrażenie robią na mnie ruchome mosty. Podnoszone w rozmaity sposób, albo obracane, by umożliwić swobodną żeglugę. Kiedy się żyje z portów i kanałów, trudno by było inaczej. Szkoda, że to dla nas taka egzotyka. Podniesienie przęseł Mostu Długiego w Szczecinie wiele lat temu mimo, że jest to most zwodzony, stanowiło wielkie wydarzenie i wyzwanie. Obawiano się, że mostu nie da się domknąć i albo wtedy albo wcześniejszym razem z pomocą pośpieszyły… czołgi. Most domknął się pod ich ciężarem.

W Belgii tego typu problemów raczej nie mają. Nad samą sluzą, na obydwu jej końcach znajdowały się dwa mosty zwodzone. Otwierane i zamykane przy każdym przejściu statku.

Kiedy zacumowaliśmy w sluzie prowadzącej do portu, za nami zaczęła wciskać się drobnica w postaci barek. Na jednej z nich manewry cumowania wykonywała samotnie kobieta.

Niby nie jest to zawód dla niewiast, ale jednak co jakiś czas niektóre rzucają wyzwanie temu ciężkiemu zajęciu. Ta obserwowana dzisiaj sama dzielnie dźwigała cumowniczą linę i sprawnie obłożyła ją na polerze. Niejeden facet zrobiłby to mniej profesjonalnie.

Po zacumowaniu wszytskich barek, wrota śluzy zostały zamknięte, a most za rufą opuszczony.

Kiedy zacumowaliśmy w porcie, natychmiast rozpoczął się wyładunek. Tym razem część nie była zdawana na ląd, lecz na mniejsze jednostki, które rozwiozą te dobra do innych odbiorców. Pierwszy coaster ma płynąć z naszym ładunkiem do… Szczecina. Ale im zazdrościłem!

Ja jutro też zmienię lokalizację, ale niestety na dużo dalszą. Przez Brukselę i Monachium polecę do Szanghaju, a stamtąd już samochodem do Jiangyin, gdzie mieści się stocznia, w której odbywac się będzie remont kolejnego statku. Mam nadzieję, że ból w krzyżu ustąpi do tego czasu, bo przecież tam dopiero zacznie sie bieganina po całym statku.

Antwerpia, 02.04.2009; 00:10 LT

 

 

Komentarze