Koniec lat dwudziestych dwudziestego wieku. A ktor kina niemego, niejaki George Valentin (nie trzeba być koneserem kina by zorientować się, że inspiracją dla scenarzystów był Rudolph Valentino) znajduje się u szczytu sławy. Jest uwielbiany przez tłumy i narcystycznie delektuje się swoją pozycją. Zupełnie przypadkiem podczas kolejnej celebry na ulicy potrąca go panna Peppy Miller, która jak wiele innych przybyła do Hollywood by tu szukać swej szansy. Drobny incydent na ulicy przytomnie przez nią wykorzystany sprawia, że otrzymuje swoje pięć minut i zagra epizod u boku sławnego aktora.
Epizod jak to epizod, kończy się szybko. Młodziutka tancerka przed opuszczeniem wytwórni oddaje się marzeniom w garderobie mistrza, który niechcący staje się niemym (nomen omen) świadkiem tej sceny.
Stara się pomóc pannie Pepper, daje kilka rad jak zaistnieć w tej branży. Sam w tym czasie zostaje zaproszony przez swojego producenta na pokaz filmu dźwiękowego. On ma stać się przyszłością kinemtografii. On? Dźwięk? Valentin nie może powstrzymać śmiechu. Nigdy nie zagra w czymś tak kiczowatym jak dźwiękowy film. Ot, kolejna sztuczka techniczna, lecz prawdziwa sztuka na ekranie pozostanie niema.
Jak było, wszyscy wiemy. Jak w nowej rzezcywistości odnalazł się gwiazdor? Nie zdradzę. Panna Miller natomiast odnalazła się świetnie i na jej filmy zaczęły walić tłumy. Co? Że to zgrany schemat? Drogi czytelniku! Obawiałem się tego filmu. Obawiałem się jak wytrzymam sto minut niemego kina. Wytrzymałem bez problemu, bo ów komedoidramat jest naprawdę świetnie zrobiony. Tyle tylko, że… nie znając scenariusza od początku wiedziałem jak to się skończy. Film jest przewidywalny aż do bólu i to mi przeszkadzało najbardziej. A może o to także chodziło? Taki był przecież także film sprzed prawie stu lat, więc jeżeli trzymamy się konwencji…
„Artysta” zaskakuje, bo ktoby się spodziewał, że w dobie rewolucji 3D i najbardziej niezwykłych efektów specjalnych ludzie zechcą pójść na czarno-biały, niemy film. Trzeba mieć wiele odwagi by wyłożyć pieniądze na taką produkcję. Opłaciło się, ponieważ ów francusko-belgijski żarcik zgarnął aż pięć oscarów: za najlepszy film, najlepszą rolę męską, reżyserię, kostiumy i muzykę. I ten grad nagród zaskoczył mnie najbardziej. Owszem, film ogląda się świetnie, ale czy jurorzy przypadkiem nie zagalopowali się chcąc odetchnąć od współczesności? Dla mnie oscary (szczególnie gdy komuś przyznano ich kilka) powinny wskazywać po latach dzieła, które stały się kamieniami milowymi światowego kina. Czy za dziesięć lat ktoś będzie powracać do „Artysty” pisząc historię kinematografii? Wydaje mi się, że tylko z kronikarskiego obowiązku.
Oglądałem z zazdrością, że uwielbiany przeze mnie inny czarno biały film (chociaż dźwiękowy), „Młody Frakenstein” Mela Brooksa, będący znakomitą parodią przedwojennego kina grozy nawet pół oscara trzydzieści kilka lat temu nie dostał, chociaż taka n.p. Cloris Leachman w roli Frau Blücher była rewelacyjna.
Wychodziłem z kina ukontentowany rozrywką, lecz zniesmaczony nieuzasadnionymi moim zdaniem oscarami (no, może za muzykę oraz dla reżysera za pomysł i odwagę). I wtedy spojrzałem na pełne zachwytu oblicze Mojego Anioła
– Wspaniały fim – odrzekła rozmarzona przytulając się do mnie.
– A tam, zaraz wspaniały – zaoponowłem, obejmujac ją i kierujac się do wyjścia na sopocki deptak.
– Wspaniały! Oglądałam i nie mogłam się napatrzeć. I nawet ani na chwilę nie zmrużyłam oka!
No nie powiem, zdrzemniemy się czasem lekko podczas seansu, zwłaszcza gdy idziemy do kina po ciężkim dniu, więc ta ostania uwaga naprawdę jest znaczącym komplementem.
Idź więc czytelniku do kina na własne ryzyko, ponieważ sam już nie wiem czy mam rację pisząc, że z nagrodami to przesada.
Szczecin; 11.03.2012; 11:30 LT